Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo.
-Homer
______________________________
Czarnego Pana już nie było.
Zrozumiała to patrząc na scenę przed nią. Patrząc jak przegrywa pojedynek z
Harrym Potterem, który teraz klęczał na ziemi niedaleko niej. Dziewczyna wzięła
głęboki oddech, wśród krzyków radości, łez ulgi i uścisków, ona stała jak
spetryfikowana i patrzyła na Wybrańca. Jego najlepsi przyjaciele ruszyli do
niego pierwsi, a ona zdecydowała się na odwrócenie wzroku. Spojrzała w dół na
swoją dłoń, w której nadal kurczowo trzymała swoją różdżkę. Nigdy nie
pomyślała, że walczyć będzie przeciwko śmierciożercom. Przez cały czas wydawało
się, że lojalna była Czarnemu Panowi. A przynajmniej do czasu, w którym
zobaczyła jak ktoś celuję różdżką w Theo. Któraś część niej nie potrafiła nie
rzucić w zaklęcia oślepiającego na tego dupka. To niehonorowe próbując zabić
kogoś kto stoi do ciebie odwrócony plecami.
Czarownica wypuściła oddech, o
którego nadmiarze nawet wcześniej nie wiedziała. Zdezorientowana, rozglądnęła
się dookoła siebie. Widząc, że wszyscy podchodzą do przyjaciół i znajomych,
odwróciła się żeby poszukać swoich przyjaciół. O ile mogła ich tak jeszcze
nazwać. Zimny powiew wiatru sprawił, że zadrżała, wychodząc z dziedzińca do
zamku. Bitrwa zajęła im prawie dwadzieścia cztery godziny. Straty były wielkie.
Można było zobaczyć to na każdym kroku. Zamek był zniszczony, ludzie nachylali
się nad zimnymi ciałami. Ona w wojnie nie straciła nikogo. Jej rodzice uciekli
już dawno, dziadkowie nie mieli w sobie tyle odwagi aby stanąć do walki. W
momentach takich jak te niemal była zawstydzona przez swoją rodzinę, patrząc
jak Weasleyowie stają do walki w komplecie. Dziewczyna szybko zamrugała
odganiając od siebie myśli i przeciskając się przez gruzy w stronę Wielkiej
Sali.
Byli tam wszyscy, siedząc
razem na podłodze. Blaise był w trakcie leczenia nogi Daphne, odwrócony do niej
plecami. Dziewczyna podniosła głowę, mówiąc coś pod nosem, kiedy jej twarz
przekręciła się w bólu, prawdopodobnie przekleństwo.
- Pansy! – krzyknęła, jej głos
ociekający ulgą. Dziewczyna podparła się rękami i spróbowała wstać,
prawdopodobnie aby do niej podejść, ale powstrzymał ją jednym ruchem ręki
Zabini, który widocznie jeszcze z nią nie skończył.
Kilka osób w Wielkiej Sali
posłało jej dziwne spojrzenia, jakby chcieli przekazać jej jak bardzo
niechciana właśnie tam była. Ona w odpowiedzi dumnie uniosła głowę i przeszła
przez salę. Swoich szat pozbyła się niemal zaraz po wydostaniu się z lochów, w
których zamknął ich Filch. Jeden śmierciożerca w czasie walki rozdarł jej
ubrania niemal na pół. Teraz zwisały na niej tylko porwana koszula i rozerwana
niemal w pół spódniczka. Jak McGonnagal mogła pomyśleć, że ślizgoni powinni
zostać odsunięci od walki? Każda różdżka się liczyła. Oczywiście, może była to
jej wina. Ponieważ chciała wydać Pottera. Wybrańca. Ulubieńca. Nie mogli
zrozumieć, że chciała dobrze. Czemu odpowiadał jeden człowiek na Hogwart pełen
uczniów? Może rozmyślanie o tym trzeba będzie odstawić na kiedy indziej.
Pansy uklękła przy Daphne,
delikatnie przykładając rękę do ramienia Blaisea. Chłopak posłał jej spojrzenie
pełne ulgi. Prawdopodobnie on wcześniej czuł to samo. Strach, że to jej ciało
będzie następne leżało przed jego oczami.
- Gdzie jest Nott? - zapytała, odchrząkując lekko, jej oczy
badające każde zadrapanie na jego twarzy. W całej bitwie tylko kilka razy się
na siebie natknęli, ponieważ ona w większości broniła wejścia do Howgartu,
kiedy on i Daphne zostali w zamku.
Straciła Theo z zasięgu wzroku
po tym jak pojawił się Czarny Pan z ‘martwym’ Wybrańcem. Od początku nie
potrafiła uwierzyć w to, że tak po prostu uciekał, kiedy przed tym zorganizował
ich wszystkich by wstać i walczyć. Coś musiało się za ty kryć. I wcale się nie
myliła. Dziewczyna rozejrzała się, patrząc jak ciała poległych są znoszone do
Wielkiej Sali. Nikt nie wyglądał jak ich przyjaciel.
- Widziałem go niedawno.
Wszystko z nim dobrze. Powiedział, że musi kogoś złapać. – odparł Blaise,
obserwując jak coraz więcej ludzi zbiera się w pomieszczeniu. – Powinniśmy
odejść. Oni nas tu nie potrzebują.
Obie pokiwały głową na znak,
że się z nim zgadzają. Pansy pomogła wstać Daphne, która nadal była osłabiona
po wcześniejszej walce z trollem. Posłała jej delikatny uśmiech, który
zmarnował się, kiedy druga dziewczyna nie próbowała go nawet odwzajemnić.
Odwróciła głowę, patrzą na przód. Blaise prowadził, aż w końcu zrozumiała dokąd
je prowadzi. Tam skąd przyszła, na dziedziniec. Zdziwiona była, widzą, że
większość osób już z tamtąd odeszła. Parkinson odgarnęła brudne kosmyki włosów
z oczu, a kiedy zawiał wiatr poczuła zapach dymu, który musiał się na nich
osadzić. Czekała ją długa kąpiel. Jeszcze nie wiedziała kiedy, ale na pewno na
to zasługiwała.
- Pansy… - usłyszała drżący
szept po swojej prawej, na który niemal od razu odwróciła głowę. Zamiast
spotkać wzrok Zabiniego, zobaczyła, że jest on utkwiony po drugiej stronie
dziedzińca.
W ułamek sekundy jej głowa
odwróciła się w tamtą stronę. Stali tam. Oboje. Dziewczyna zesztywniała,
prostując się niemal od razu. Poznała te niemal białe kosmyki, takie same jak
jego rodziców. Zacisnęła szczęki, jej ramie ciaśniej otoczyło talię Daphne. Nie
wiedziała czy to gniew czy smutek, ale emocja którą poczuła była trudna do
opanowania. Powstrzymała chęć wyjścia na przód, z całych sił opierając się swoim
nogom.
Odwrócili się w ich stronę,
jakby nadal ich nie zauważając. Blaise wystąpił kilka kroków do przodu,
zwracając na siebie ich uwagę. Chciała wyciągnąć rękę, aby go powstrzymać, ale
nie potrafiła. Gdzieś głęboko pragnęła całej ich uwagi. Jej oczy zatrzymały się
na wyższym chłopaku, jego czarne ubranie podpalone w kilku miejscach, brudne
jakby ktoś wytarł nim podłogę. Pamiętała czasy, w których na to nie pozwalała.
Jakby miała kiedykolwiek nad nim jakąkolwiek władzę. Cóż, kiedyż lubiła myśleć,
że tak.
Zauważyli ich. Theodor
odwrócił się i uśmiechnął się promiennie na ich widok. Lub raczej spróbował,
ponieważ wyszedł z tego grymas. Pansy zmrużyła oczy, po raz kolejny oceniając
straty. Powoli ruszyli w ich stronę, w ciszy.
W połowie drogi Malfoy nachylił się do drugiego ślizgona i coś do niego
powiedział po czym deportował się.
Nawet nie zamienił z nimi
słowa. Nie zapytał czy wszystko z nimi okej. Ależ oczywiście! W końcu to był
Draco, on nie dbał o nikogo. To oni cały czas trzęśli się nad nim, nawet jeśli
nie musieli. Tylko, że to było dla niej za dużo.
Od wieli lat rozważała
poddanie się, ale zawsze odkładała to do innej szuflady. Byli przyjaciółmi od małego, ale dla niego
nic to nie znaczyło. Może powinna odebrać to jako sygnał. Jako znak, że tą
walkę już dawno przegrała. Bardziej cenił sobię tą dwójkę goryli Crabbe’a i
Goyle’a. Ona trzymała głowę wysoko, wmawiała sobie, że nic jej to nie rusza.
Ale jej serce krwawiło każdego dnia coraz więcej. Cudem było, że jeszcze żyła.
______________________________
Godziny mijały, a ona nadal leżała na łóżku i
patrzyła się w sufit. Kiedy tylko wróciła do domu z Hogwartu wysłała sowę do
rodziców, zapraszając ich do domu. Ich
dom nie obszedł się bez zniszczeń, ale zdążyła już wszystko uprzątnąć. Prawdę
mówiąc, robiła wszystko byleby nie myśleć o tym co działo się przez ostatnie
trzy dni. Spędziła je w zamku, pomagając razem z innymi doprowadzić go do
porządku. Profesor McGonagall twierdziła, że może nowy rok szkolny rozpocznie
się tak jak inne. Ci, którzy uczęszczali do szkoły w tym roku, mogą go
powtórzyć. Pansy rozważała tę opcje, nie zamierzała się okłamywać. Ciekawiło ją
czego mogłaby się jeszcze nauczyć. Wielu uczniów twierdziło, że powrót do
Hogwartu to ostatnia rzecz, którą zrobią. Tylko, że wojna się skończyła, nawet
ze śmierciożercami nadal czającymi się w cieniu.
Czarownica westchnęła,
odwracając głowę w stronę okna. Zbliżał się świt. Niebo powoli robiło się coraz
jaśniejsze, w niektórych miejscach zobaczyć mogła już pomarańczowe cienie. Kochała wschód słońca. Miało to dla niej
symboliczne znaczenie. Ponieważ, nieważne jak ciemne były niektóre momenty w
jej życiu, słońce zacisze wschodziło. Prędzej lub później. Dziewczyna podniosła
się z łóżka, delikatnie stawiając nogi na pluszowym dywanie. Kiedy wszyscy
świętowali, ona podjęła ostateczną decyzję o powrocie do domu i zająć się
zniszczeniami. Nienawidziła nieporządku. Zwłaszcza dookoła siebie. Kiedy była
mała, matka wmawiała jej, że została poczęta by poślubić czarodzieja czystej
krwi, kontynuować linię rodziny i przynieść im chwałę. Lata później, nie tylko
to ją zadowalało. Zawsze znajdowała lukę, miejsce w którym jej córka nadal potrzebowała
‘naprawy’. Może dlatego Pansy rosła w nienawiści do niej. Sposób w jakim sama
się wychowała, nie pozwalał jej nigdy na okazywanie uczuć względem matki.
Nigdy, nawet w najgorszych dla nich momentach.
Skierowała swoje kroki w stronę
garderoby, jej bok nadal pulsował bólem. Prawie przez mgłę pamiętała diagnozę
Pani Pomfrey. Podobno klątwa, którą została trafiona miała uleczyć się z
czasem. Nikt dokładnie nie mógł jej odpowiedzieć na pytanie dotyczące tego ile
leczenie zajmie. Zdała się więc na czas i rozkazała sobie nie nadwyrężać się
zbytnio. Otwierając drzwi, szatynka ostrożnie podeszła do szafy, z której
wyciągnęła na szybko podkoszulek, Cardigan i spodnie dżinsowe. Powoli, uważając
na nadal widoczne rany i obtarcia, ściągnęła z siebie zakurzone ubranie, które
nosiła podczas oczyszczania Hogwartu. Nakładając na siebie ubrania usłyszała
znajomy odgłos aportacji.
Przyciszone głosy rozbrzmiały
na parterze. Jej rodzice wrócili do domu. Młoda kobieta odrzuciła włos do tyłu,
spoglądając przez ramię na swoją twarz w lustrze. Kilka razy zamrugała oczami,
po czym przetarła je lekko i odwróciła się by wyjść z pomieszczenia. Jej stopy
uderzały cicho o drewniane panele, kiedy szła w dół korytarza posiadłości.
Słyszała głęboki głos jej ojca, który opowiadał coś jej matce, jakby tylko aby
nie było cicho. Pansy spokojnie zeszła po schodach i wkroczyła do salonu,
obejmując ich wzrokiem niemal od razu. Niemal nie potrafiła pokonać
westchnienia na widok jej matki, która już poprawiała makijaż w potężnym
lustrze oprawionym w złotą ramę.
- Pansy, kochanie, jak miło znów
cię zobaczyć. – powiedział jej ojciec, przerywając swój monolog i podnosząc się
ciężko z kanapy.
Kochana matka rzuciła jej
tylko spojrzenie przez lustro, posyłając krytyczne spojrzenie na widok jej
stroju. Preferowała noszenie strojnych szat nawet do snu. Jej córka
powstrzymała chęć odwzajemnienia jej gestu. Mimo to, podeszła do jej ojca i
złączyli się w uścisku. Dziewczyna wyczuła znajomy zapach duszącej wody
kolońskiej, którą kupiła mu żona.
- Ciebie też miło
zobaczyć. Zwłaszcza całego i zdrowego. –
odpowiedziała, opierając czoło na jego ramieniu.
Przez chwilę czuła się
bezpieczna, dopóki nie usłyszała jak pyta o przebieg Bitwy o Hogwart. Mimowolnie
zesztywniała w jego ramionach i podniosła wzrok. Nie chciała o tym rozmawiać,
ponieważ oznaczało to powiedzenie im prawdy. Niemożliwe było mówić o walce, bez
wytykania im, że ich tam nie było. Z
głębokim oddechem odsunęła się od ojca, potakując powoli. Usiadła na kanapie,
rozglądając się po pokoju, szukając punktu w którym mogłaby utkwić wzrok, kiedy
mówiła. W końcu znalazłam ten jeden i nabrała powietrza po czym zaczęła mówić.
_______________________________
Draco po raz kolejny
przekręcił monetę między palcami, obserwując jak światło odbija się od niej i
tańczy na wypolerowanym stole w Sali konferencyjnej. Obrady trwały od około
godziny, a jego ojciec uznał, że jego syn powinien tu być, ponieważ był już od
dawna pełnoletni. Zerkając w stronę miejsca, z którego dochodził głos Lucjusza,
Draco nie potrafił powstrzymać myśli, że jeszcze niedawno siedział tam nikt
inny niż Czarny Pan. Zadrżał, czując zimny dreszcz przebiegający po jego
plecach na samo wspomnienie.
- Ministerstwo Magii gotowe
jest posłać do Azkabanu każdego kto posiada Mroczny Znak na swoim ramieniu i
brał udział w Bitwie o Hogwart po stronie Lorda Voldemorta. – słowa jego ojca
sprawiły, że podniósł głowę do góry i przyjrzał mu się w zaciekawieniu.
Wiedział, że jego też to
dotyczyło. Znak miał na całe życie pozostać na jego przedramieniu, nieważne jak
bardzo go tam nie chciał. Młody chłopak zacisnął szczęki, spotykając na krótką
chwilę wzrok matki siedzącej niedaleko niego. Oczy Narcyzy pełne były
zmartwienia, jakby intensywnie o czymś myślała. Ona sama nigdy nie wstąpiła w
szeregi śmierciożerców, a Draco był z tego dumny. To tylko potwierdzało jak
wyjątkowa jest. Potrafił także wyczuć, że kobieta nadal rozpacza po śmierci
swojej siostry. Szybko odwrócił wzrok, starając się zachować kamienną twarz.
Powinien spróbować skupienia się na obradach, ale za każdym razem kiedy
próbował, coś odwracało jego uwagę.
Na samym początku wracał
myślami do rozmowy z Theodorem Nottem na dziedzińcu Hogwartu, zaraz po tym jak
większość osób odeszła. Pamiętał jak zapewniał go, że wszyscy o których powinni
się martwić wyszli z walki cało.
Wiedział, że nie okłamał by go. Uwierzył. Ale zaraz potem sam zobaczył,
że prawdopodobnie nie wszystko było dobrze. Nadal widział przed oczami wyraz
twarzy swojego najlepszego przyjaciela. Całą złość, całą frustrację i
zagubienie, kiedy tylko skierował swój wzrok w jego stronę. Miał zamiar
zaakceptować całą jego złość, kiedy przyjdzie na to właściwy czas. Jeszcze nie
teraz, ale na pewno już niedługo.
Daphne wyglądała na zmęczoną
z widocznym bólem wymalowanym na twarzy jak gwiazdy na ciemnym nocnym niebie. Nadal
była łagodna, nadal posłała mu jeden z tych uśmiechów, którymi obdarzała ich
wszystkich każdej późnej nocy, kiedy była naprawdę bardzo zmęczona. A teraz,
zmęczona była walką. Pamiętał doradzanie im wszystkim, żeby opuścili tą głupią
szkołę. Ale ona wywracała wtedy oczami i odwracała się od niego.
Pamiętał także moment, w
którym skierował oczy na młodą kobietę, która podtrzymywała ją na nogach.
Musiał się przyznać, że na początku jej nie rozpoznał. Zwykle jej szaty były w
największym ładzie i czystości jakiej można by spodziewać się po jej
pochodzeniu. Ale zobaczył gniew na jej twarzy, całą walkę, którą toczyła sama
ze sobą i ranę na jej boku. Przez chwilę, dokładnie ułamek sekundy, chciał
pobiec w jej stronę i przejąć cały ciężar, ale wiedział, że nie pozwoliłaby mu
tego zrobić. Była wystarczająco silna żeby utrzymać go sama. Wierzył w to.
Chwilę później poczuł to uczucie jakby coś ciągnęło go za włosy. Deportował
się.
Spotkanie powoli dochodziło
do końca, widział to. Chwilę później sala konferencyjna opustoszała, a on
został sam. Draco wyprostował się na krześle, opierając podbródek na dłoni,
patrząc w pustą przestrzeń przed nim. Miał złe przeczucia. Od dawna, ale
każdego dnia stawały się coraz bardziej silniejsze. Rozpamiętywał słowa
rodziców o pewnym etapie jego życia, który zbliżał się wielkimi krokami i
mimowolnie miał ochotę rwać włosy z głowy. Tak nie powinno być. Wszystko
powinno być inaczej.
Draco podskoczył, czując
rękę opadającą ciężko na jego ramię. Jego srebrnoszare oczy podążyły do góry,
by spotkać się z obliczem jego ojca.
- Draco, twoja matka i ja
chcemy widzieć cię za dziesięć minut w salonie. – powiedział twardym tonem,
jego oczy skupione na oczach jego syna, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
Chłopak skinął głową,
bezgłośnie oznajmiając, że tam będzie. Lucjusz przez chwilę wyglądał jakby
chciał coś dodać, ale widocznie
zdecydował, że nie ma to sensu i odszedł, zostawiając syna samego z własnymi
myślami. On powrócił swoim wzrokiem na
miejsce, w którym jeszcze niedawno siedział jego ojciec. Ostatnio wiele rzeczy
się zmieniło. Zdał sobie z tego sprawę jeszcze zanim zaczął siódmy rok w
Hogwarcie. Ale teraz… Teraz był wolny. Dorosły. Choć jednocześnie spadało na
jego barki jeszcze więcej odpowiedzialności. I co, jak co, ale nie zamierzał na
pewno przed nią uciekać. Dobrze wiedział co zaplanowali dla niego rodzice. Co
już dawno postanowili. Ostatni wybór, który podejmą za niego w całym jego
życiu. Lub przynajmniej zanim zacznie je od nowa. Narcyza wyjaśniła mu to kilka
lat temu, kiedy jeszcze nie uczęszczał do Hogwartu. Zostali wtedy zaproszeni na
przyjęcie zaręczynowe wnuczki jednego z szanowanych urzędników. Wtedy, mały
jeszcze chłopiec, zauważył, że ze wszystkich uczestników wesela, to państwo
młodzi bawili się najgorzej.
Otóż, w rodzinach krwi
czystej, angażuje się małżeństwa, aby czystość krwi zatrzymać. Od kilku lat
jest to coraz rzadsze, mimo, że niekiedy nadal się to zdarza. Większość tych
rodzin stara się nie być tak staromodna. Ale dla nich mogła to być szansa na
odkupienie, nawet jeśli wcześniej o tym nie myśleli, teraz na pewno choć raz
przeszło im to przez myśl. Jeśli Draco poślubi kobietę z rodziny szanowanej,
nigdy nie mającej nic wspólnego z Lordem Voldemortem, możliwe jest, że ludzie
inaczej spojrzą na ich rodzinę.
Nigdy nie pozwolono mu
wybrać sobie żony. Jego matka uznała, że
tak będzie najlepiej. Czasami nie był nawet pewny, czy jego ojciec wie, ale
wtedy posyłali sobie te spojrzenia, za każdym razem, kiedy o tym wspomniał i
już wiedział. Wiedział, że już dawno
wybrali. Może nawet ona już wiedziała, możliwe, że nawet była gotowa, a tylko
jego trzymali w niepewności. Znał ją? To zawsze go martwiło. Nadzieją było, że
prawdopodobnie niedługo się już dowie.
Draco wstał z krzesła do
pozycji stojącej i wyszedł spokojnie z sali konferencyjnej. Zanim dołączy do swoich rodziców, musi coś
jeszcze załatwić. W kila sekund był już u siebie w pokoju, stojąc przed
kominkiem. Przez chwilę zastanawiał się, aż w końcu rzucił do ognia Proszek
Fiuu. Ogień buchnął jasną zielenią i Draco wskoczył do środka.
O kurde, kurde,kurde, KURDE !
OdpowiedzUsuńJak mogłaś tu zakończyć !
Tu sobie człowiek czyta, czyta sobie czyta ...
A tu nagle BUM koniec !
Jak? Dlaczego ?
Jak wytrzymam do następnego rozdziału ?!
Yyyyyyyyyy............... ZARĄBIŚCIE!! SRS <3
OdpowiedzUsuńMartuś.... Co teraz? Wsadzisz Draco do Azkabanu? *błaga, żeby tak nie było*
Naprawdę nie wsadzaj go do tego gówna. Zrobię wszystko! Nawet zostanę współautorką tego całego raju. PLS! Tak bardzo! Okej. Nierozgarnięta jestem.
Weź zacznij czytać moje! PLS!!! Bo cię ukatrupię XD
Bardzo fajnie :D
OdpowiedzUsuń