sobota, 14 marca 2015

002. Rozdiał II


Kiedy wy­daje się, że wszys­tko się skończyło,wte­dy do­piero wszys­tko się zaczyna. 
-Jan Twardowski

                                                       

             Jego stopy uderzyły głucho o kremowy dywan, roznosząc dookoła popiół z kominka. Uchwycił się rogu, żeby nie stracić równowagi. Rozglądnął się dookoła, po chwili dochodząc do wniosku, że był w dobrym miejscu. Otrzepał swoje ubranie z pozostałości pyłu i zrobił kilka kroków do przodu.
            Właśnie wtedy poczuł intensywny zapach wanilii otaczający go z każdej strony. Mimowolnie niemal złamał uśmiech, ale dumnie się od tego powstrzymał. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi i wyszedł na korytarz pokryty w całości beżem i brązem. W tym domu każde pomieszczenie wydawało się bić komfortem i ciepłem, tak inne niż dom w którym mieszkał. Przez chwilę po prostu błąkał się, szukając tej jednej osoby. W końcu usłyszał głośną muzykę z jednego z pokoi i zapukał. Muzyka niemal od razu ucichła.
            Mijały sekundy a on stał wyprostowany, oczekując aż drzwi się otworzą. Usłyszał ciężkie kroki, ledwo słyszalne, znajome skrzypienie parkietu. Kilka oddechów później drzwi otworzyły się a on zapomniał co chciał powiedzieć, każda sarkastyczna uwaga wyleciała mu z głowy.  Nie wiedział kto pierwszy postawił pierwszy krok, ale chwilę później trzymał ją w ramionach, pozwalając sobie na odetchnięcie z ulgą. Pozwolił swojej głowie opaść na jej ramię a ona po prostu zaśmiała się nerwowo, jakby przez łzy.
             - Miło zobaczyć cię całego i zdrowego, chociaż mam ochotę cię udusić. – sapnęła na niego, mimo srogiego tonu uśmiechając się i wciągając go za rękę do pokoju.
             Nie odwzajemnił uśmiechu, nie przejął się też zbytnio jej groźbą, wiedząc, że tylko żartuje. Chociaż prawdopodobnie nie do końca był to żart, z jej punktu widzenia. Była na niego wściekła, widział to. Poznał to po wyrazie jej twarzy, kiedy trzasnęła za nim drzwiami i złożyła ręce na piersi.
               - Jak mogłeś nawet do nas nie podejść i nie zapytać jak się czujemy?! Wszyscy tam byliśmy, staraliśmy się obronić dobre imię Slytherinu  a ty po prostu się deportowałeś, ty dupku! Pomyślałeś sobie jak się czuliśmy? Blaise’a coś opętało, rozwalał wszystko co stało mu na drodze! Każdy pomagał jak mógł, nieważne jak bardzo byliśmy ranni. A ty sobie po prostu odszedłeś, nie zamieniłeś z nami nawet jednego słowa. Nawet nie spojrzałeś na swoich przyjaciół, Draco!– zaczęła krzyczeć, gestykulować w trakcie swojego monologu.
              - Daj spokój. Miałem zły czas. – odparował, pocierając skronie, kiedy siadał na pufie przy jej toaletce. Cały pokój był tak dziewczęcy, że aż śmiesznie wyglądał.
              - Tak jak my wszyscy.
              Spojrzał na nią, naprawdę na nią spojrzał. Zobaczył wszystkie rany, zadrapania a także wyraz jej twarzy, wszystko co tkwiło w jej oczach. Poczuł się głupio, niemal jakby znów był dzieckiem. Wiedział, że to ona zna go lepiej niż on ją. Nigdy w Hogwarcie nie byli blisko, ona trzymała się dziewcząt, a on zostawał ze swoją paczką. Mimo to wiedział, że ona znała wszystkich lepiej niż samą siebie. Obserwowała ich, nie zbyt interesując się nauką, raczej odkrywaniem wszystkich sekretów, zalet i wad jakie mieli jej znajomi.  Była jedną z najbardziej błyskotliwych czarownic jakie poznał. Może nie tak mądra jak Granger, nie tak piękna jak jej siostra czy nie tak sprawna jak członkinie drużyny Quiddich’a, ale była kimś.
                - Posłuchaj, nie mam dużo czasu. Muszę zaraz spotkać się z rodzicami a jutro… - urwał, marszcząc brwi. – A jutro poznam kobietę, którą poślubię, Daphne.

                                                       

             - Co masz na myśli mówiąc, że nie będę już dłużej z wami mieszkać? – zapytał, nagle zaciekawiony, patrząc jednak nie na ojca a na matkę, gdyż wiedział, że ona powie to lepiej.
             Narcyza Malfoy spojrzała mu prosto w oczy, jakby chciała mu coś przekazać a on momentalnie wyprostował się w fotelu. Obok niej siedział jej mąż, Lucjusz a na jej twarzy gościł delikatny wyraz obawy, jakby nie wiedziała, że nieważne co powie, jej syn zrobi to o co ona go poprosi. Kobieta westchnęła, jej rysy twarzy na moment zmieniły się raz jeszcze na typowy matczyny wyraz. Doszło do niego, że długo go nie widział.
           - Wy, Draco. Postanowiliśmy, że ty i twoja przyszła żona zaczniecie swoje małżeńskie życie już we własnym domu. Będzie to prezent ślubny od nas i rodziców młodej damy. Mamy nadzieję, że spodoba wam się nasz wybór. Spędziliśmy dużo czasu szukając.
            - Nadal zamierzacie utrzymywać jej nazwisko w tajemnicy? – westchnął Draco, osuwając się na oparcie fotela. Sytuacja pomału zaczynała go denerwować. Nigdy nie mógł związać się na poważnie z żadną z dziewczyn, nie to, że miał jakieś sympatie, dlatego, że jedna z nich była mu obiecana i pewnie czułby się potem dziwnie, że o tym nie wiedział.
             - Wytrzymasz jeszcze jeden dzień. – odparł spokojnie jego ojciec wstając z kanapy. – A teraz, wybaczcie mi, muszę opuścić was na kilka godzin. Sprawy Ministerstwa.
             Patrzyli przez chwilę jak wychodzi z salonu i usłyszeli charakterystyczny dźwięk oznaczający aportację. Narcyza poruszyła się jakby komfort kanapy nie był wystarczający, po czym podniosła się z sekundy na sekundę i zbliżyła się do syna.
             - Chodź ze mną. – rzuciła a potem odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju.
            Podążył za nią jak ślepiec. Ona poprowadziła go do ogrodu i zwolniła po chwili aby pozwolić mu na zrównanie z nią kroku. Kobieta spojrzała na białe róże, potem na jej syna. Zastanawiał się wiele razy o czym myśli, ale ona nigdy nikomu tego nie zdradzała. Wielu myślałoby, że to jego ojciec, ale właśnie ona była tą tajemniczą osobą w ich rodzinie. Małej rodzinie, która niedługo miała się powiększyć. Dzięki jego małżeństwie. Do kobiety, której nigdy nie pokocha. A ona nigdy nie pokocha niego  i nawet jeśli nigdy nie marzył o poślubieniu kobiety, którą kocha to czuje ciężar na sercu, wiedząc jak będzie czuło się ich dziecko, widząc, że jego lub jej rodzice nie kochają się.
           - Jutro chcę abyś pokazał się z najlepszej strony, dobrze? Znasz ją, Draco. To wszystko co ci powiem. Wierzę, że razem z twoim ojcem dobrze wybraliśmy. – usiadła na kamiennej ławce, klepiąc przestrzeń obok siebie, aby usiadł. – Jestem kobietą i wierzę, że nauczyłam się jak powinno się je traktować.
            Chłopak prychnął, siadając przy matce.
            - Myślałem, że w takich sytuacjach mało kogo obchodzi czy w małżeństwie kobieta jest jakkolwiek traktowana. Czyżby ojciec przypadkiem nie…
            - Draco. – upomniała go surowo Narcyza, ściągając brwi. – Naprawdę tego od ciebie oczekuje i mam nadzieję, że weźmiesz to sobie do serca. To szansa na odkupienie dla nas wszystkich. I na udaną przyszłość dla ciebie. Staraj się tak jak my. Niech stanie się to dla ciebie nawet ważniejsze. Od tego zależy także przyszłość twoich dzieci, mój drogi.
             Draco pokiwał głową, dołączając do matki na ławce.


                                            

             Zimny wiatr wdarł się przez okno do środka Wierzy Astronomicznej, sprawiając, że dziewczyna zmywająca krew ze ścian zadrżała, odwracając głowę w przeciwnym kierunku. Była zmęczona. Ale zmęczenie jakimś cudem sprawiało, że czuła się lepiej, zmywając ze ścian zaschniętą krew. Nie wiedziała do kogo należała. Możliwe,  że do Śmierciożercy. Lub jednego z uczniów albo absolwentów. Mogła być kogokolwiek. Ktoś do końca życia miał pamiętać, że bronił zamku, który niegdyś uważał za drugi dom, prawie tracąc życie. Będzie miał szansę powiedzieć swoim dzieciom, że został zraniony w wierzy na której mają lekcje astronomii i że walczył w słusznej sprawie.
              Dziewczyna jęknęła, nieuważnie pozwalając swojemu nadgarstkowi przejechać po ostrej skale. Podniosła się z klęczek, drugą ręką chwytając za ranę. Z jej ust uciekł jęk, kiedy zabrudzona dłoń weszła w kontakt z rozcięciem w delikatnym miejscu na jej nadgarstku. Rozglądnęła się na boki, szukając swojej różdżki. Wspomniany przedmiot leżał kilka metrów dalej. Pansy westchnęła, biorąc oddech. Wzięła kilka kroków, kiedy drzwi stanęły otworem, ukazując osobę, na której towarzystwo nie miała teraz ochoty. Ciemnowłosa odwróciła się do niego plecami, marszcząc brwi.
            -Co tu robisz? – warknęła, nadal trzymając się za dłoń.
            -Przydzielili mnie tutaj. – odpowiedział szybko, widocznie pewny siebie. W jego głosie słychać było jak bardzo nie był zadowolony z jej widoku. Chociaż, z wzajemnością.
             -Świetnie. – mruknęła dziewczyna, odwracając się w przeciwnym kierunku niż w którym leżała jej różdżka. – Jestem pewna, że będziemy się świetnie bawić.       
              Odwróciła się do niego plecami, nie mając ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Czy czuła się winna? Nie. Wierzyła, że próbowała zrobić co było słuszne. Nie zależało jej na nim. Przyszła okazja, żeby spróbować uratować jej przyjaciół, których nie miała wielu, przed niechybną śmiercią. Wiedziała, że nie tak pragnęli umrzeć. Nie w obronie kogoś kto nic dla nich nie znaczył. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i spróbowała zignorować ból, który czuła w ręce. Wzięła się z powrotem za czyszczenie.
              -Powiesz mi dlaczego to zrobiłaś?
              Ona w odpowiedzi niemal słyszalnie wywróciła oczami, oglądając się na niego przez ramię. Nie poruszył się, nadal stał w miejscu, w którym widziała go niespełna minutę temu. Pansy przygryzła wargę, spuszczając głowę. Jej dziadek mówił, że zawsze powinna trzymać głowę wysoko, nawet jeśli odpowiada się akurat za własne błędy. Dlatego zaraz ją podniosła i wstała, odwracając się w jego stronę.
             -Czego ode mnie oczekujesz, Potter? Że spuszczę głowę i będę prosić cię o przebaczenie? Tylko dlatego, że ja też próbowałam chronić ludzi na których mi zależy. Wybrałam inną drogę, nie żałuję tego. I możecie mnie za to wytykać palcami lub patrzeć na mnie tak jak ty teraz patrzysz na mnie, ale uważam, że nie zaszkodziło spróbować. – powiedziała stanowczym tonem, zbliżając się do niego z wysoko uniesioną głową.
               Przez chwilę między nimi unosiła się cisza, jakby próbując wpełznąć do ich płuc. Pansy przyjrzała mu się uważnie. Nie zwracała na niego nigdy uwagi, ale teraz, kiedy dobrze spojrzała, wydawał się być zmęczony. Ale jednocześnie wolny. Wolny od czegoś co spoczywało na jego ramionach przez bardzo długi czas. I miała rację. Tak właśnie się czuł. Był także gotowy zacząć nowe życie. Oczywiście przed niektórymi rzeczami nie będzie mógł uciec. Niektóre rzeczy po prostu muszą się zdarzyć. Mimo to będzie starał się, aby było dobrze. Jak najlepiej. I żeby nikt więcej nie ucierpiał.
             -Nie przyszedłem tu cię osądzać. Zapytałem tylko dlatego, że chciałem wiedzieć. Chociaż nie będę ukrywał, że to co zrobiłaś sprawiło, że moje uczucia wobec ciebie stały się nieco bardziej negatywne. – zmarszczył brwi. On też się jej przyglądał. Głównie ranie na jej ręce. – Potrzebujesz pomocy?
              - Nie. – odparła szybko, prawdopodobnie nieco za szybko.
              Harry nie wyglądał na przekonanego. Patrzyła jak powoli wyciąga różdżkę z tylnej kieszeni spodni, co było nieco nierozważne, i niechętnie pozwoliła mu wziąć ją za rękę, koniec różdżki skierowany w stronę jej rany. Przez chwilę ogarnęła ją panika i szybko wyrwała ją z uścisku. Co jeśli on wcale nie miał dobrych zamiarów? Chłopak spojrzał na nią, zdezorientowany jej reakcją. Ona przez chwilę po prostu patrzyła. Aż w końcu niepewnie oddała mu rękę.
              Coś się w niej zmieniło w tamtym momencie. Prawdopodobnie w nich obojgu. Przestraszyła się tego, jej myśli zmieniały się co sekundę i nie umiała powiedzieć, czy było to złe czy dobre. Nie była pewna swoich akcji. Ponieważ to był jej wróg. To był jego wróg. Ich wspólny wróg, przez tyle długich lat. Nienawidziła go. Nienawidziła go przez tyle długich lat, że powoli ją to męczyło. Może mu zazdrościła. Tego, że on mógł coś zmienić. Lub tego, że jego matka kochała go na tyle by oddać jego za niego życie. Jej własna prawdopodobnie wolałaby ratować swoją skórę.
              -Gotowe. – odchrząknął, a ona pokiwała powoli głową, mimo, że w jej głowie nadal wszystko było porozrzucane. Odsunęła się od niego i wróciła do pracy.


                                          

                Kiedy wróciła do domu, był przerażająco cichy. Nie tak cichy jak przywykła. Zwykle słychać było jak jej ojciec rozmawia z kimś w swoim gabinecie lub jak płomienie trzaskają w kominku w salonie. Ale teraz wszystko wydawało się jakby każde źródło dźwięku wygasło. Co podpowiedziało jej, że prawdopodobnie jej rodzice udali się gdzieś w interesach. Postanowiła skorzystać z reszty wieczoru i rozpaliła ogień w kominku. Jej ręce trzęsły się, ale nie z zimna lecz z braku sił. Jutro miał nadejść wielki dzień. Wcześniej nie wyczekiwała go ze zbytnią ekscytacją, głównie dlatego, że nie widziała powodu dla którego miałaby choć trochę oczekiwać tego dnia. Miała nadzieje, że może nie będzie tak źle. W końcu niektórzy byli szczęśliwi. Nawet w zaaranżowanych związkach.
                Kilka lat temu, kiedy była jeszcze małą dziewczynką z dużymi marzeniami, śniła o wymarzonym chłopcu, który kochałby ją tak mocno jak tylko można kochać kobietę. Gdyby jej marzenia spełniły się, w przyszłości budziłaby się  i zasypiała z uśmiechem na twarzy. Byłaby najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. Ale, cóż, wcale nie tak niedawno dowiedziała się, że marzenia rzadko kiedy się spełniają. Nadal marzyła, zamierzała marzyć dopóki ma czas.
                Dopiero, kiedy leżała w swoim łóżku, zrozumiała, że gdy jutro się obudzi, czasu już nie będzie. Pansy nie pozwoliła łzom popłynąć. Nie widziała sensu w użalaniu się nad sobą, wiedząc, że marzenia innych kobiet także zostały tak pogrzebane.


             -Życzę ci też żebyś była najszczęśliwszą dziewczynką na całym świecie! – powiedział chłopczyk o niemal białych włosach, trzymając za rączkę swoją przyjaciółkę.
            Ona uśmiechnęła się w jego kierunku i powoli wyjęła swoją dłoń z jego uścisku, żeby niepewnie objąć chłopca ramionami, pozwalając jej włosom łaskotać go po twarzy.
             -Będę szczęśliwa tak długo jak długo będziesz przy mnie. – odpowiedziała, poważnie jak na sześciolatkę.
             Jej oczy były bystre, jakby wierzyła, że jej przyjaciel zawsze będzie przy niej.
            -Zawsze będę przy tobie. – zapewnił, odsuwając się od niej z uśmiechem.
           
            Na to wspomnienie Pansy poczuła zbierające się w jej oczach łzy, ale dzielnie walczyła z nimi, dopóki nie oddała się w objęcia Morfeusza. Śniła o lepszym świecie.

piątek, 26 września 2014

001. Rozdział I


Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo.
-Homer
______________________________

          Czarnego Pana już nie było. Zrozumiała to patrząc na scenę przed nią. Patrząc jak przegrywa pojedynek z Harrym Potterem, który teraz klęczał na ziemi niedaleko niej. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, wśród krzyków radości, łez ulgi i uścisków, ona stała jak spetryfikowana i patrzyła na Wybrańca. Jego najlepsi przyjaciele ruszyli do niego pierwsi, a ona zdecydowała się na odwrócenie wzroku. Spojrzała w dół na swoją dłoń, w której nadal kurczowo trzymała swoją różdżkę. Nigdy nie pomyślała, że walczyć będzie przeciwko śmierciożercom. Przez cały czas wydawało się, że lojalna była Czarnemu Panowi. A przynajmniej do czasu, w którym zobaczyła jak ktoś celuję różdżką w Theo. Któraś część niej nie potrafiła nie rzucić w zaklęcia oślepiającego na tego dupka. To niehonorowe próbując zabić kogoś kto stoi do ciebie odwrócony plecami.
          Czarownica wypuściła oddech, o którego nadmiarze nawet wcześniej nie wiedziała. Zdezorientowana, rozglądnęła się dookoła siebie. Widząc, że wszyscy podchodzą do przyjaciół i znajomych, odwróciła się żeby poszukać swoich przyjaciół. O ile mogła ich tak jeszcze nazwać. Zimny powiew wiatru sprawił, że zadrżała, wychodząc z dziedzińca do zamku. Bitrwa zajęła im prawie dwadzieścia cztery godziny. Straty były wielkie. Można było zobaczyć to na każdym kroku. Zamek był zniszczony, ludzie nachylali się nad zimnymi ciałami. Ona w wojnie nie straciła nikogo. Jej rodzice uciekli już dawno, dziadkowie nie mieli w sobie tyle odwagi aby stanąć do walki. W momentach takich jak te niemal była zawstydzona przez swoją rodzinę, patrząc jak Weasleyowie stają do walki w komplecie. Dziewczyna szybko zamrugała odganiając od siebie myśli i przeciskając się przez gruzy w stronę Wielkiej Sali.
           Byli tam wszyscy, siedząc razem na podłodze. Blaise był w trakcie leczenia nogi Daphne, odwrócony do niej plecami. Dziewczyna podniosła głowę, mówiąc coś pod nosem, kiedy jej twarz przekręciła się w bólu, prawdopodobnie przekleństwo.
           - Pansy! – krzyknęła, jej głos ociekający ulgą. Dziewczyna podparła się rękami i spróbowała wstać, prawdopodobnie aby do niej podejść, ale powstrzymał ją jednym ruchem ręki Zabini, który widocznie jeszcze z nią nie skończył.
           Kilka osób w Wielkiej Sali posłało jej dziwne spojrzenia, jakby chcieli przekazać jej jak bardzo niechciana właśnie tam była. Ona w odpowiedzi dumnie uniosła głowę i przeszła przez salę. Swoich szat pozbyła się niemal zaraz po wydostaniu się z lochów, w których zamknął ich Filch. Jeden śmierciożerca w czasie walki rozdarł jej ubrania niemal na pół. Teraz zwisały na niej tylko porwana koszula i rozerwana niemal w pół spódniczka. Jak McGonnagal mogła pomyśleć, że ślizgoni powinni zostać odsunięci od walki? Każda różdżka się liczyła. Oczywiście, może była to jej wina. Ponieważ chciała wydać Pottera. Wybrańca. Ulubieńca. Nie mogli zrozumieć, że chciała dobrze. Czemu odpowiadał jeden człowiek na Hogwart pełen uczniów? Może rozmyślanie o tym trzeba będzie odstawić na kiedy indziej.
            Pansy uklękła przy Daphne, delikatnie przykładając rękę do ramienia Blaisea. Chłopak posłał jej spojrzenie pełne ulgi. Prawdopodobnie on wcześniej czuł to samo. Strach, że to jej ciało będzie następne leżało przed jego oczami.
           - Gdzie jest Nott? -  zapytała, odchrząkując lekko, jej oczy badające każde zadrapanie na jego twarzy. W całej bitwie tylko kilka razy się na siebie natknęli, ponieważ ona w większości broniła wejścia do Howgartu, kiedy on i Daphne zostali w zamku.
          Straciła Theo z zasięgu wzroku po tym jak pojawił się Czarny Pan z ‘martwym’ Wybrańcem. Od początku nie potrafiła uwierzyć w to, że tak po prostu uciekał, kiedy przed tym zorganizował ich wszystkich by wstać i walczyć. Coś musiało się za ty kryć. I wcale się nie myliła. Dziewczyna rozejrzała się, patrząc jak ciała poległych są znoszone do Wielkiej Sali. Nikt nie wyglądał jak ich przyjaciel.
          - Widziałem go niedawno. Wszystko z nim dobrze. Powiedział, że musi kogoś złapać. – odparł Blaise, obserwując jak coraz więcej ludzi zbiera się w pomieszczeniu. – Powinniśmy odejść. Oni nas tu nie potrzebują.
            Obie pokiwały głową na znak, że się z nim zgadzają. Pansy pomogła wstać Daphne, która nadal była osłabiona po wcześniejszej walce z trollem. Posłała jej delikatny uśmiech, który zmarnował się, kiedy druga dziewczyna nie próbowała go nawet odwzajemnić. Odwróciła głowę, patrzą na przód. Blaise prowadził, aż w końcu zrozumiała dokąd je prowadzi. Tam skąd przyszła, na dziedziniec. Zdziwiona była, widzą, że większość osób już z tamtąd odeszła. Parkinson odgarnęła brudne kosmyki włosów z oczu, a kiedy zawiał wiatr poczuła zapach dymu, który musiał się na nich osadzić. Czekała ją długa kąpiel. Jeszcze nie wiedziała kiedy, ale na pewno na to zasługiwała.
             - Pansy… - usłyszała drżący szept po swojej prawej, na który niemal od razu odwróciła głowę. Zamiast spotkać wzrok Zabiniego, zobaczyła, że jest on utkwiony po drugiej stronie dziedzińca.
            W ułamek sekundy jej głowa odwróciła się w tamtą stronę. Stali tam. Oboje. Dziewczyna zesztywniała, prostując się niemal od razu. Poznała te niemal białe kosmyki, takie same jak jego rodziców. Zacisnęła szczęki, jej ramie ciaśniej otoczyło talię Daphne. Nie wiedziała czy to gniew czy smutek, ale emocja którą poczuła była trudna do opanowania. Powstrzymała chęć wyjścia na przód, z całych sił opierając się swoim nogom.
             Odwrócili się w ich stronę, jakby nadal ich nie zauważając. Blaise wystąpił kilka kroków do przodu, zwracając na siebie ich uwagę. Chciała wyciągnąć rękę, aby go powstrzymać, ale nie potrafiła. Gdzieś głęboko pragnęła całej ich uwagi. Jej oczy zatrzymały się na wyższym chłopaku, jego czarne ubranie podpalone w kilku miejscach, brudne jakby ktoś wytarł nim podłogę. Pamiętała czasy, w których na to nie pozwalała. Jakby miała kiedykolwiek nad nim jakąkolwiek władzę. Cóż, kiedyż lubiła myśleć, że tak.
              Zauważyli ich. Theodor odwrócił się i uśmiechnął się promiennie na ich widok. Lub raczej spróbował, ponieważ wyszedł z tego grymas. Pansy zmrużyła oczy, po raz kolejny oceniając straty. Powoli ruszyli w ich stronę, w ciszy.  W połowie drogi Malfoy nachylił się do drugiego ślizgona i coś do niego powiedział po czym deportował się.
              Nawet nie zamienił z nimi słowa. Nie zapytał czy wszystko z nimi okej. Ależ oczywiście! W końcu to był Draco, on nie dbał o nikogo. To oni cały czas trzęśli się nad nim, nawet jeśli nie musieli. Tylko, że to było dla niej za dużo.
              Od wieli lat rozważała poddanie się, ale zawsze odkładała to do innej szuflady.  Byli przyjaciółmi od małego, ale dla niego nic to nie znaczyło. Może powinna odebrać to jako sygnał. Jako znak, że tą walkę już dawno przegrała. Bardziej cenił sobię tą dwójkę goryli Crabbe’a i Goyle’a. Ona trzymała głowę wysoko, wmawiała sobie, że nic jej to nie rusza. Ale jej serce krwawiło każdego dnia coraz więcej. Cudem było, że jeszcze żyła.

 ______________________________

             Godziny mijały, a ona nadal leżała na łóżku i patrzyła się w sufit. Kiedy tylko wróciła do domu z Hogwartu wysłała sowę do rodziców,  zapraszając ich do domu. Ich dom nie obszedł się bez zniszczeń, ale zdążyła już wszystko uprzątnąć. Prawdę mówiąc, robiła wszystko byleby nie myśleć o tym co działo się przez ostatnie trzy dni. Spędziła je w zamku, pomagając razem z innymi doprowadzić go do porządku. Profesor McGonagall twierdziła, że może nowy rok szkolny rozpocznie się tak jak inne. Ci, którzy uczęszczali do szkoły w tym roku, mogą go powtórzyć. Pansy rozważała tę opcje, nie zamierzała się okłamywać. Ciekawiło ją czego mogłaby się jeszcze nauczyć. Wielu uczniów twierdziło, że powrót do Hogwartu to ostatnia rzecz, którą zrobią. Tylko, że wojna się skończyła, nawet ze śmierciożercami nadal czającymi się w cieniu.
              Czarownica westchnęła, odwracając głowę w stronę okna. Zbliżał się świt. Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, w niektórych miejscach zobaczyć mogła już pomarańczowe cienie.  Kochała wschód słońca. Miało to dla niej symboliczne znaczenie. Ponieważ, nieważne jak ciemne były niektóre momenty w jej życiu, słońce zacisze wschodziło. Prędzej lub później. Dziewczyna podniosła się z łóżka, delikatnie stawiając nogi na pluszowym dywanie. Kiedy wszyscy świętowali, ona podjęła ostateczną decyzję o powrocie do domu i zająć się zniszczeniami. Nienawidziła nieporządku. Zwłaszcza dookoła siebie. Kiedy była mała, matka wmawiała jej, że została poczęta by poślubić czarodzieja czystej krwi, kontynuować linię rodziny i przynieść im chwałę. Lata później, nie tylko to ją zadowalało. Zawsze znajdowała lukę, miejsce  w którym jej córka nadal potrzebowała ‘naprawy’. Może dlatego Pansy rosła w nienawiści do niej. Sposób w jakim sama się wychowała, nie pozwalał jej nigdy na okazywanie uczuć względem matki. Nigdy, nawet w najgorszych dla nich momentach.
          Skierowała swoje kroki w stronę garderoby, jej bok nadal pulsował bólem. Prawie przez mgłę pamiętała diagnozę Pani Pomfrey. Podobno klątwa, którą została trafiona miała uleczyć się z czasem. Nikt dokładnie nie mógł jej odpowiedzieć na pytanie dotyczące tego ile leczenie zajmie. Zdała się więc na czas i rozkazała sobie nie nadwyrężać się zbytnio. Otwierając drzwi, szatynka ostrożnie podeszła do szafy, z której wyciągnęła na szybko podkoszulek, Cardigan i spodnie dżinsowe. Powoli, uważając na nadal widoczne rany i obtarcia, ściągnęła z siebie zakurzone ubranie, które nosiła podczas oczyszczania Hogwartu. Nakładając na siebie ubrania usłyszała znajomy odgłos aportacji.
           Przyciszone głosy rozbrzmiały na parterze. Jej rodzice wrócili do domu. Młoda kobieta odrzuciła włos do tyłu, spoglądając przez ramię na swoją twarz w lustrze. Kilka razy zamrugała oczami, po czym przetarła je lekko i odwróciła się by wyjść z pomieszczenia. Jej stopy uderzały cicho o drewniane panele, kiedy szła w dół korytarza posiadłości. Słyszała głęboki głos jej ojca, który opowiadał coś jej matce, jakby tylko aby nie było cicho. Pansy spokojnie zeszła po schodach i wkroczyła do salonu, obejmując ich wzrokiem niemal od razu. Niemal nie potrafiła pokonać westchnienia na widok jej matki, która już poprawiała makijaż w potężnym lustrze oprawionym w złotą ramę.
           - Pansy, kochanie, jak miło znów cię zobaczyć. – powiedział jej ojciec, przerywając swój monolog i podnosząc się ciężko z kanapy.
           Kochana matka rzuciła jej tylko spojrzenie przez lustro, posyłając krytyczne spojrzenie na widok jej stroju. Preferowała noszenie strojnych szat nawet do snu. Jej córka powstrzymała chęć odwzajemnienia jej gestu. Mimo to, podeszła do jej ojca i złączyli się w uścisku. Dziewczyna wyczuła znajomy zapach duszącej wody kolońskiej, którą kupiła mu żona.
           - Ciebie też miło zobaczyć.  Zwłaszcza całego i zdrowego. – odpowiedziała, opierając czoło na jego ramieniu.
            Przez chwilę czuła się bezpieczna, dopóki nie usłyszała jak pyta o przebieg Bitwy o Hogwart. Mimowolnie zesztywniała w jego ramionach i podniosła wzrok. Nie chciała o tym rozmawiać, ponieważ oznaczało to powiedzenie im prawdy. Niemożliwe było mówić o walce, bez wytykania im, że ich tam nie było.  Z głębokim oddechem odsunęła się od ojca, potakując powoli. Usiadła na kanapie, rozglądając się po pokoju, szukając punktu w którym mogłaby utkwić wzrok, kiedy mówiła. W końcu znalazłam ten jeden i nabrała powietrza po czym zaczęła mówić.

_______________________________

           Draco po raz kolejny przekręcił monetę między palcami, obserwując jak światło odbija się od niej i tańczy na wypolerowanym stole w Sali konferencyjnej. Obrady trwały od około godziny, a jego ojciec uznał, że jego syn powinien tu być, ponieważ był już od dawna pełnoletni. Zerkając w stronę miejsca, z którego dochodził głos Lucjusza, Draco nie potrafił powstrzymać myśli, że jeszcze niedawno siedział tam nikt inny niż Czarny Pan. Zadrżał, czując zimny dreszcz przebiegający po jego plecach na samo wspomnienie.
            - Ministerstwo Magii gotowe jest posłać do Azkabanu każdego kto posiada Mroczny Znak na swoim ramieniu i brał udział w Bitwie o Hogwart po stronie Lorda Voldemorta. – słowa jego ojca sprawiły, że podniósł głowę do góry i przyjrzał mu się w zaciekawieniu.
             Wiedział, że jego też to dotyczyło. Znak miał na całe życie pozostać na jego przedramieniu, nieważne jak bardzo go tam nie chciał. Młody chłopak zacisnął szczęki, spotykając na krótką chwilę wzrok matki siedzącej niedaleko niego. Oczy Narcyzy pełne były zmartwienia, jakby intensywnie o czymś myślała. Ona sama nigdy nie wstąpiła w szeregi śmierciożerców, a Draco był z tego dumny. To tylko potwierdzało jak wyjątkowa jest. Potrafił także wyczuć, że kobieta nadal rozpacza po śmierci swojej siostry. Szybko odwrócił wzrok, starając się zachować kamienną twarz. Powinien spróbować skupienia się na obradach, ale za każdym razem kiedy próbował, coś odwracało jego uwagę.
             Na samym początku wracał myślami do rozmowy z Theodorem Nottem na dziedzińcu Hogwartu, zaraz po tym jak większość osób odeszła. Pamiętał jak zapewniał go, że wszyscy o których powinni się martwić wyszli z walki cało.  Wiedział, że nie okłamał by go. Uwierzył. Ale zaraz potem sam zobaczył, że prawdopodobnie nie wszystko było dobrze. Nadal widział przed oczami wyraz twarzy swojego najlepszego przyjaciela. Całą złość, całą frustrację i zagubienie, kiedy tylko skierował swój wzrok w jego stronę. Miał zamiar zaakceptować całą jego złość, kiedy przyjdzie na to właściwy czas. Jeszcze nie teraz, ale na pewno już niedługo.
             Daphne wyglądała na zmęczoną z widocznym bólem wymalowanym na twarzy jak gwiazdy na ciemnym nocnym niebie. Nadal była łagodna, nadal posłała mu jeden z tych uśmiechów, którymi obdarzała ich wszystkich każdej późnej nocy, kiedy była naprawdę bardzo zmęczona. A teraz, zmęczona była walką. Pamiętał doradzanie im wszystkim, żeby opuścili tą głupią szkołę. Ale ona wywracała wtedy oczami i odwracała się od niego.
              Pamiętał także moment, w którym skierował oczy na młodą kobietę, która podtrzymywała ją na nogach. Musiał się przyznać, że na początku jej nie rozpoznał. Zwykle jej szaty były w największym ładzie i czystości jakiej można by spodziewać się po jej pochodzeniu. Ale zobaczył gniew na jej twarzy, całą walkę, którą toczyła sama ze sobą i ranę na jej boku. Przez chwilę, dokładnie ułamek sekundy, chciał pobiec w jej stronę i przejąć cały ciężar, ale wiedział, że nie pozwoliłaby mu tego zrobić. Była wystarczająco silna żeby utrzymać go sama. Wierzył w to. Chwilę później poczuł to uczucie jakby coś ciągnęło go za włosy. Deportował się.
               Spotkanie powoli dochodziło do końca, widział to. Chwilę później sala konferencyjna opustoszała, a on został sam. Draco wyprostował się na krześle, opierając podbródek na dłoni, patrząc w pustą przestrzeń przed nim. Miał złe przeczucia. Od dawna, ale każdego dnia stawały się coraz bardziej silniejsze. Rozpamiętywał słowa rodziców o pewnym etapie jego życia, który zbliżał się wielkimi krokami i mimowolnie miał ochotę rwać włosy z głowy. Tak nie powinno być. Wszystko powinno być inaczej.
                Draco podskoczył, czując rękę opadającą ciężko na jego ramię. Jego srebrnoszare oczy podążyły do góry, by spotkać się z obliczem jego ojca.
                - Draco, twoja matka i ja chcemy widzieć cię za dziesięć minut w salonie. – powiedział twardym tonem, jego oczy skupione na oczach jego syna, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
                Chłopak skinął głową, bezgłośnie oznajmiając, że tam będzie. Lucjusz przez chwilę wyglądał jakby chciał  coś dodać, ale widocznie zdecydował, że nie ma to sensu i odszedł, zostawiając syna samego z własnymi myślami.  On powrócił swoim wzrokiem na miejsce, w którym jeszcze niedawno siedział jego ojciec. Ostatnio wiele rzeczy się zmieniło. Zdał sobie z tego sprawę jeszcze zanim zaczął siódmy rok w Hogwarcie. Ale teraz… Teraz był wolny. Dorosły. Choć jednocześnie spadało na jego barki jeszcze więcej odpowiedzialności. I co, jak co, ale nie zamierzał na pewno przed nią uciekać. Dobrze wiedział co zaplanowali dla niego rodzice. Co już dawno postanowili. Ostatni wybór, który podejmą za niego w całym jego życiu. Lub przynajmniej zanim zacznie je od nowa. Narcyza wyjaśniła mu to kilka lat temu, kiedy jeszcze nie uczęszczał do Hogwartu. Zostali wtedy zaproszeni na przyjęcie zaręczynowe wnuczki jednego z szanowanych urzędników. Wtedy, mały jeszcze chłopiec, zauważył, że ze wszystkich uczestników wesela, to państwo młodzi bawili się najgorzej.
             Otóż, w rodzinach krwi czystej, angażuje się małżeństwa, aby czystość krwi zatrzymać. Od kilku lat jest to coraz rzadsze, mimo, że niekiedy nadal się to zdarza. Większość tych rodzin stara się nie być tak staromodna. Ale dla nich mogła to być szansa na odkupienie, nawet jeśli wcześniej o tym nie myśleli, teraz na pewno choć raz przeszło im to przez myśl. Jeśli Draco poślubi kobietę z rodziny szanowanej, nigdy nie mającej nic wspólnego z Lordem Voldemortem, możliwe jest, że ludzie inaczej spojrzą na ich rodzinę.
               Nigdy nie pozwolono mu wybrać sobie żony.  Jego matka uznała, że tak będzie najlepiej. Czasami nie był nawet pewny, czy jego ojciec wie, ale wtedy posyłali sobie te spojrzenia, za każdym razem, kiedy o tym wspomniał i już wiedział.  Wiedział, że już dawno wybrali. Może nawet ona już wiedziała, możliwe, że nawet była gotowa, a tylko jego trzymali w niepewności. Znał ją? To zawsze go martwiło. Nadzieją było, że prawdopodobnie niedługo się już dowie.
                Draco wstał z krzesła do pozycji stojącej i wyszedł spokojnie z sali konferencyjnej.  Zanim dołączy do swoich rodziców, musi coś jeszcze załatwić. W kila sekund był już u siebie w pokoju, stojąc przed kominkiem. Przez chwilę zastanawiał się, aż w końcu rzucił do ognia Proszek Fiuu. Ogień buchnął jasną zielenią i Draco wskoczył do środka.

wtorek, 16 września 2014

Prolog


Sko­ro nie można się cofnąć, trze­ba zna­leźć naj­lep­szy sposób, by pójść naprzód. 

- Paulo Coelho
____________________________

          Ludzie zwykle mówią, że nasze życie składa się z wyborów, których my sami świadomie dokonujemy. Prawie zawsze mają racje,  nie można im tego zarzucić. Większość z nich myśli filozoficznie lub chociaż stara się. Za każdym razem, kiedy wydaje im się, że powiedzieli coś mądrego, pałają się dumą z własnych słów.
          Często jednak się mylą. Niektóre wybory dokonują za nas inni. Wchodzą ‘z butami’ w nasze życie, starają się odwrócić je w inną stronę. Jednego dnia masz plany, wielkie nadzieje co do kolejnego dnia. W następnej minucie, twoje wnętrzności zaciskają się, kiedy ktoś dokonuje wyboru za ciebie. Wyboru, który teraz sprawił, że twoje życie nie będzie już takie samo. 
          Dwójka malutkich dzieci, około czterech lat, bawi się w ogrodzie. Próbują złapać malutką latającą miotłę, ich nóżki pędzą ile sił w nogach. Śmieją się, a ich śmiech roznosi się po całym terenie starej posiadłości. Gdyby nie dźwięki, które wydają, ich delikatne głosy, ogród byłby smutny. Mimo bogatej roślinności, pięknych kwiatów, porośniętym bluszczem ceglanego muru, biały potężny dom byłby smutny. Nawet mimo magii w każdym jego kącie.
          W pewnym momencie słychać cichy pisk, jakby przyćmiony. Malutka dziewczynka upada na ziemię, po potknięciu się o jeden z wolno leżących kamieni. Jej rączka przez chwilę jeszcze ciągnie do przodu, w końcu chwytając miotełkę. Mimo lekkiego bólu, jej twarz rozjaśnia uroczy, szeroki uśmiech. Dobiega do niej chłopczyk o blond włosach, niemal białych, w  jego stalowoszarych oczach powoli gaśnie radość, kiedy widzi dużą ranę na jej kolanie. Ona tego nie zauważa. Szybko, z całą siłą w małych rączkach, przyciąga do siebie miotełkę i trzyma ją przy sobie, jej zielone oczy śmieją się w jego stronę. 
          - Złapałam. – oznajmia dumnie, po chwili na jej ustach pojawia się złośliwy uśmieszek.
On tylko kiwa głową, jego wzrok nadal skupiony na jej ranie. Zdarła sobie skórę, jeszcze nigdy nie widział, żeby jej to nie obchodziło. 
          - Twoja mama musi to zobaczyć. – mówi niewyraźnie, podnosząc wzrok do jej twarzy.
Dziewczynka wygląda na lekko obrażoną, że bardziej zainteresowany jest jakąś zwykłą raną, niż faktem, że właśnie przegoniła go i pierwsza złapała miotełkę.
          - Mieliśmy latać. – protestuje, kręcąc żwawo głową, jej bechanowe włosy splątane od godzin zabawy na świeżym powietrzu i wyjmowaniu z nich trawy, która dostała się tam, kiedy udała się po zabawkę w jeden z krzewów.
Oczywiście, dla niego jej zdanie mało się liczy.  Zabiera jej miotełkę, wykorzystując to, że ma więcej siły i wyciąga rękę w jej stronę w miły geście. Ona ignoruje ją i dzielnie wstaje sama, próbując pokazać mu, że jest samodzielną. Ma już w końcu cztery lata. Dziewczynka stoi chwilę, rozglądając się jakby nie wiedziała gdzie iść. W końcu chłopczyk, bez krzty spłoszenia chwyta jej rączkę i prowadzi przez dróżki w stronę posiadłości.
           Na przestrzeni kilku lat, dwójka zbliża się i oddala na przemian. Czasami kłócą się, biją, wyzywają najgorszymi wyzwiskami, nieważne czy wymyślają je na poczekaniu, czy może są one prawdziwe. Są także momenty w których dokuczają skrzatom domowym, bawią się w ogrodzie, ganiają po korytarzach, skaczą po łóżkach w sypialniach, rozmawiają o Hogwarcie, szkole do której niedługo pójdą. 
            W wieku lat dziewięciu, dzieci zaczynają przezywać dziewczynkę, wytykając każdy szczegół jej twarzy. Ona nie skarży na nie, nie została tak nauczona. Nie płacze, przyjmuje każdą obelgę jakby bez reakcji. Inne dzieci jej tego zazdroszczą, całej odwagi i dumny którą w niej widzą. Gdyby tylko wiedziały, że kiedy jest sama, płacze z tego powodu.
             Za każdym razem, kiedy on widzi jak jej ramiona opadają, a oczy zaczynają lśnić łzami, wybucha śmiechem. Dziewczynka czuje się wtedy głupio, uważnie wsłuchuje się w każde słowo, które z taką łatwością wypływa z jego ust, jakby wcale nie musiał myśleć o tym co chce powiedzieć. Dodaje jej odwagi, powoli sprawia, że dziewczynka nabiera więcej wiary w siebie, może nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Nie chce w jego oczach być słabym ogniwem. Jej duma jest na to za wielka.
           W wieku lat jedenastu idą do Hogwartu.  Oboje trafiają do Slytherinu, noszą srebrno-zielone barwy, głowy wysoko. Król i królowa domu, mimo, że on czasami zastanawia się dlaczego dziewczyna nie wylądowała w jakimkolwiek  innym domu. Jest jedną z najmądrzejszych uczennic w Slytherinie, co mogło umieścić ją w Ravenclawie. Puchonem jednak być nie mogła. Dziewczyna nie cechuje się spokojem lub uczciwością. Jest sarkastyczna, przebiegła, pyskata,  wybuchowa i posiada wiele innych ciekawych  cech, z których dumny u niej mógłby być sam Salazar Slytherin. Ma także czystą krew.
            Pamiętał jak pod koniec każdego roku coraz mniej się spotykali, coraz mniej rozmawiali, mimo, że sprawiała wrażenie bycia dookoła prawie cały czas.  Nie zwracał na to uwagi. Kiedy ich matki spotykały się w wakacje, oni musieli odnowić więź, którą mieli. Głównie odrabiali prace domowe zadane na wakacje. Większość czasu spędzali w ciszy, czasami wymieniając się suchymi uwagami. Nie obchodziło go czy tam była czy nie, czy ze sobą rozmawiali lub czy raczej nie odzywali się ani słowem. Więź, którą kiedyś mieli, jeśli w ogóle mieli, zniknęła prawie całkowicie. Nie widział szans ani potrzeby odnawiania jej. Zostało kilka lat, potem rozejdą się na dobre. On osobiście nie widział sensu odnawiania czegoś co zniknie na dobre za jakiś czas. 
              Szósty rok okazał się inny. Ona od początku wydawała się byś inna. Możliwe, że cała sytuacja ją przytłaczała, sprawiała, że była cichsza. Kilka razy złapał ją na przyglądaniu mu się. Nie spodobały mu się emocje w jej oczach. Cała troska, litość, wszystko czego nie powinno tam być od roku czwartego. Od momentu w którym go spoliczkowała i wygarnęła mu co o nim myśli, w jednym z pustych korytarzy. Nie ruszyło go to, kiedy w głową w górze wyprzedziła go i udała się do pokoju wspólnego sama. Stał tam jeszcze chwilę, dopóki nie zniknęła. Jego ego mówiło mu, że kolejnego dnia jej przejdzie. Niestety nigdy jej nie przeszło. Zaczęła zadawać się z dziewczynami, a z ich paczką spędzała coraz mniej czasu.
               Kiedy on miał problemy, ona dumnie pilnowała, że nikt nie zepsuje mu reputacji. Ponieważ jego, wpływała także na reputacje jej samej i chłopaków.
               Rok siódmy był dla nich obojga piekłem na ziemi. Dla każdego. Nie byli wyjątkami.
               Do tego, kiedy prochy Bitwy o Hogwart opadły ich życia miały zmienić się jeszcze bardziej.

poniedziałek, 15 września 2014

Wstęp


Witam.
Zdaję sobię, że tematyka tego opowiadania albo raczej paring o którym ono będzie jest nieco niespotykana. Może dlatego mnie do tego tak ciągnie. Zainteresowana relacją tych dwóch ślizgonów byłam niemal od zawsze. Wiedziałam, że jakoś musiało się to zacząć i także skończyć.

Ale zakończenie, które napisała ciocia Rowling nie spodobało mi się wcale. Od kiedy pamiętam musiałam zadowalać się kilkoma zdaniami, niewieloma opowiadaniami na fanfiction.net. Na Tumblr. znaleźć nie mogłam, żadnych ludzi, którzy interesowali by się tym przez dłuższy okres czasu.

W takim razie, kiedy po Prologu, zaciekawi was w ciągu dalszym opowiadanie, będę bardzo zadowolona. Zaczęłam go już pisać, nawet rozdział pierwszy mam już naszkicowany. Może nie będzie to jakaś porażka :)

Zapraszam do czytania. Szablon już niedługo będzie ustawiony, prawdopodobnie razem z Prologiem.

Marta.