piątek, 26 września 2014

001. Rozdział I


Rzeczą człowieka jest walczyć, a rzeczą nieba – dać zwycięstwo.
-Homer
______________________________

          Czarnego Pana już nie było. Zrozumiała to patrząc na scenę przed nią. Patrząc jak przegrywa pojedynek z Harrym Potterem, który teraz klęczał na ziemi niedaleko niej. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, wśród krzyków radości, łez ulgi i uścisków, ona stała jak spetryfikowana i patrzyła na Wybrańca. Jego najlepsi przyjaciele ruszyli do niego pierwsi, a ona zdecydowała się na odwrócenie wzroku. Spojrzała w dół na swoją dłoń, w której nadal kurczowo trzymała swoją różdżkę. Nigdy nie pomyślała, że walczyć będzie przeciwko śmierciożercom. Przez cały czas wydawało się, że lojalna była Czarnemu Panowi. A przynajmniej do czasu, w którym zobaczyła jak ktoś celuję różdżką w Theo. Któraś część niej nie potrafiła nie rzucić w zaklęcia oślepiającego na tego dupka. To niehonorowe próbując zabić kogoś kto stoi do ciebie odwrócony plecami.
          Czarownica wypuściła oddech, o którego nadmiarze nawet wcześniej nie wiedziała. Zdezorientowana, rozglądnęła się dookoła siebie. Widząc, że wszyscy podchodzą do przyjaciół i znajomych, odwróciła się żeby poszukać swoich przyjaciół. O ile mogła ich tak jeszcze nazwać. Zimny powiew wiatru sprawił, że zadrżała, wychodząc z dziedzińca do zamku. Bitrwa zajęła im prawie dwadzieścia cztery godziny. Straty były wielkie. Można było zobaczyć to na każdym kroku. Zamek był zniszczony, ludzie nachylali się nad zimnymi ciałami. Ona w wojnie nie straciła nikogo. Jej rodzice uciekli już dawno, dziadkowie nie mieli w sobie tyle odwagi aby stanąć do walki. W momentach takich jak te niemal była zawstydzona przez swoją rodzinę, patrząc jak Weasleyowie stają do walki w komplecie. Dziewczyna szybko zamrugała odganiając od siebie myśli i przeciskając się przez gruzy w stronę Wielkiej Sali.
           Byli tam wszyscy, siedząc razem na podłodze. Blaise był w trakcie leczenia nogi Daphne, odwrócony do niej plecami. Dziewczyna podniosła głowę, mówiąc coś pod nosem, kiedy jej twarz przekręciła się w bólu, prawdopodobnie przekleństwo.
           - Pansy! – krzyknęła, jej głos ociekający ulgą. Dziewczyna podparła się rękami i spróbowała wstać, prawdopodobnie aby do niej podejść, ale powstrzymał ją jednym ruchem ręki Zabini, który widocznie jeszcze z nią nie skończył.
           Kilka osób w Wielkiej Sali posłało jej dziwne spojrzenia, jakby chcieli przekazać jej jak bardzo niechciana właśnie tam była. Ona w odpowiedzi dumnie uniosła głowę i przeszła przez salę. Swoich szat pozbyła się niemal zaraz po wydostaniu się z lochów, w których zamknął ich Filch. Jeden śmierciożerca w czasie walki rozdarł jej ubrania niemal na pół. Teraz zwisały na niej tylko porwana koszula i rozerwana niemal w pół spódniczka. Jak McGonnagal mogła pomyśleć, że ślizgoni powinni zostać odsunięci od walki? Każda różdżka się liczyła. Oczywiście, może była to jej wina. Ponieważ chciała wydać Pottera. Wybrańca. Ulubieńca. Nie mogli zrozumieć, że chciała dobrze. Czemu odpowiadał jeden człowiek na Hogwart pełen uczniów? Może rozmyślanie o tym trzeba będzie odstawić na kiedy indziej.
            Pansy uklękła przy Daphne, delikatnie przykładając rękę do ramienia Blaisea. Chłopak posłał jej spojrzenie pełne ulgi. Prawdopodobnie on wcześniej czuł to samo. Strach, że to jej ciało będzie następne leżało przed jego oczami.
           - Gdzie jest Nott? -  zapytała, odchrząkując lekko, jej oczy badające każde zadrapanie na jego twarzy. W całej bitwie tylko kilka razy się na siebie natknęli, ponieważ ona w większości broniła wejścia do Howgartu, kiedy on i Daphne zostali w zamku.
          Straciła Theo z zasięgu wzroku po tym jak pojawił się Czarny Pan z ‘martwym’ Wybrańcem. Od początku nie potrafiła uwierzyć w to, że tak po prostu uciekał, kiedy przed tym zorganizował ich wszystkich by wstać i walczyć. Coś musiało się za ty kryć. I wcale się nie myliła. Dziewczyna rozejrzała się, patrząc jak ciała poległych są znoszone do Wielkiej Sali. Nikt nie wyglądał jak ich przyjaciel.
          - Widziałem go niedawno. Wszystko z nim dobrze. Powiedział, że musi kogoś złapać. – odparł Blaise, obserwując jak coraz więcej ludzi zbiera się w pomieszczeniu. – Powinniśmy odejść. Oni nas tu nie potrzebują.
            Obie pokiwały głową na znak, że się z nim zgadzają. Pansy pomogła wstać Daphne, która nadal była osłabiona po wcześniejszej walce z trollem. Posłała jej delikatny uśmiech, który zmarnował się, kiedy druga dziewczyna nie próbowała go nawet odwzajemnić. Odwróciła głowę, patrzą na przód. Blaise prowadził, aż w końcu zrozumiała dokąd je prowadzi. Tam skąd przyszła, na dziedziniec. Zdziwiona była, widzą, że większość osób już z tamtąd odeszła. Parkinson odgarnęła brudne kosmyki włosów z oczu, a kiedy zawiał wiatr poczuła zapach dymu, który musiał się na nich osadzić. Czekała ją długa kąpiel. Jeszcze nie wiedziała kiedy, ale na pewno na to zasługiwała.
             - Pansy… - usłyszała drżący szept po swojej prawej, na który niemal od razu odwróciła głowę. Zamiast spotkać wzrok Zabiniego, zobaczyła, że jest on utkwiony po drugiej stronie dziedzińca.
            W ułamek sekundy jej głowa odwróciła się w tamtą stronę. Stali tam. Oboje. Dziewczyna zesztywniała, prostując się niemal od razu. Poznała te niemal białe kosmyki, takie same jak jego rodziców. Zacisnęła szczęki, jej ramie ciaśniej otoczyło talię Daphne. Nie wiedziała czy to gniew czy smutek, ale emocja którą poczuła była trudna do opanowania. Powstrzymała chęć wyjścia na przód, z całych sił opierając się swoim nogom.
             Odwrócili się w ich stronę, jakby nadal ich nie zauważając. Blaise wystąpił kilka kroków do przodu, zwracając na siebie ich uwagę. Chciała wyciągnąć rękę, aby go powstrzymać, ale nie potrafiła. Gdzieś głęboko pragnęła całej ich uwagi. Jej oczy zatrzymały się na wyższym chłopaku, jego czarne ubranie podpalone w kilku miejscach, brudne jakby ktoś wytarł nim podłogę. Pamiętała czasy, w których na to nie pozwalała. Jakby miała kiedykolwiek nad nim jakąkolwiek władzę. Cóż, kiedyż lubiła myśleć, że tak.
              Zauważyli ich. Theodor odwrócił się i uśmiechnął się promiennie na ich widok. Lub raczej spróbował, ponieważ wyszedł z tego grymas. Pansy zmrużyła oczy, po raz kolejny oceniając straty. Powoli ruszyli w ich stronę, w ciszy.  W połowie drogi Malfoy nachylił się do drugiego ślizgona i coś do niego powiedział po czym deportował się.
              Nawet nie zamienił z nimi słowa. Nie zapytał czy wszystko z nimi okej. Ależ oczywiście! W końcu to był Draco, on nie dbał o nikogo. To oni cały czas trzęśli się nad nim, nawet jeśli nie musieli. Tylko, że to było dla niej za dużo.
              Od wieli lat rozważała poddanie się, ale zawsze odkładała to do innej szuflady.  Byli przyjaciółmi od małego, ale dla niego nic to nie znaczyło. Może powinna odebrać to jako sygnał. Jako znak, że tą walkę już dawno przegrała. Bardziej cenił sobię tą dwójkę goryli Crabbe’a i Goyle’a. Ona trzymała głowę wysoko, wmawiała sobie, że nic jej to nie rusza. Ale jej serce krwawiło każdego dnia coraz więcej. Cudem było, że jeszcze żyła.

 ______________________________

             Godziny mijały, a ona nadal leżała na łóżku i patrzyła się w sufit. Kiedy tylko wróciła do domu z Hogwartu wysłała sowę do rodziców,  zapraszając ich do domu. Ich dom nie obszedł się bez zniszczeń, ale zdążyła już wszystko uprzątnąć. Prawdę mówiąc, robiła wszystko byleby nie myśleć o tym co działo się przez ostatnie trzy dni. Spędziła je w zamku, pomagając razem z innymi doprowadzić go do porządku. Profesor McGonagall twierdziła, że może nowy rok szkolny rozpocznie się tak jak inne. Ci, którzy uczęszczali do szkoły w tym roku, mogą go powtórzyć. Pansy rozważała tę opcje, nie zamierzała się okłamywać. Ciekawiło ją czego mogłaby się jeszcze nauczyć. Wielu uczniów twierdziło, że powrót do Hogwartu to ostatnia rzecz, którą zrobią. Tylko, że wojna się skończyła, nawet ze śmierciożercami nadal czającymi się w cieniu.
              Czarownica westchnęła, odwracając głowę w stronę okna. Zbliżał się świt. Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, w niektórych miejscach zobaczyć mogła już pomarańczowe cienie.  Kochała wschód słońca. Miało to dla niej symboliczne znaczenie. Ponieważ, nieważne jak ciemne były niektóre momenty w jej życiu, słońce zacisze wschodziło. Prędzej lub później. Dziewczyna podniosła się z łóżka, delikatnie stawiając nogi na pluszowym dywanie. Kiedy wszyscy świętowali, ona podjęła ostateczną decyzję o powrocie do domu i zająć się zniszczeniami. Nienawidziła nieporządku. Zwłaszcza dookoła siebie. Kiedy była mała, matka wmawiała jej, że została poczęta by poślubić czarodzieja czystej krwi, kontynuować linię rodziny i przynieść im chwałę. Lata później, nie tylko to ją zadowalało. Zawsze znajdowała lukę, miejsce  w którym jej córka nadal potrzebowała ‘naprawy’. Może dlatego Pansy rosła w nienawiści do niej. Sposób w jakim sama się wychowała, nie pozwalał jej nigdy na okazywanie uczuć względem matki. Nigdy, nawet w najgorszych dla nich momentach.
          Skierowała swoje kroki w stronę garderoby, jej bok nadal pulsował bólem. Prawie przez mgłę pamiętała diagnozę Pani Pomfrey. Podobno klątwa, którą została trafiona miała uleczyć się z czasem. Nikt dokładnie nie mógł jej odpowiedzieć na pytanie dotyczące tego ile leczenie zajmie. Zdała się więc na czas i rozkazała sobie nie nadwyrężać się zbytnio. Otwierając drzwi, szatynka ostrożnie podeszła do szafy, z której wyciągnęła na szybko podkoszulek, Cardigan i spodnie dżinsowe. Powoli, uważając na nadal widoczne rany i obtarcia, ściągnęła z siebie zakurzone ubranie, które nosiła podczas oczyszczania Hogwartu. Nakładając na siebie ubrania usłyszała znajomy odgłos aportacji.
           Przyciszone głosy rozbrzmiały na parterze. Jej rodzice wrócili do domu. Młoda kobieta odrzuciła włos do tyłu, spoglądając przez ramię na swoją twarz w lustrze. Kilka razy zamrugała oczami, po czym przetarła je lekko i odwróciła się by wyjść z pomieszczenia. Jej stopy uderzały cicho o drewniane panele, kiedy szła w dół korytarza posiadłości. Słyszała głęboki głos jej ojca, który opowiadał coś jej matce, jakby tylko aby nie było cicho. Pansy spokojnie zeszła po schodach i wkroczyła do salonu, obejmując ich wzrokiem niemal od razu. Niemal nie potrafiła pokonać westchnienia na widok jej matki, która już poprawiała makijaż w potężnym lustrze oprawionym w złotą ramę.
           - Pansy, kochanie, jak miło znów cię zobaczyć. – powiedział jej ojciec, przerywając swój monolog i podnosząc się ciężko z kanapy.
           Kochana matka rzuciła jej tylko spojrzenie przez lustro, posyłając krytyczne spojrzenie na widok jej stroju. Preferowała noszenie strojnych szat nawet do snu. Jej córka powstrzymała chęć odwzajemnienia jej gestu. Mimo to, podeszła do jej ojca i złączyli się w uścisku. Dziewczyna wyczuła znajomy zapach duszącej wody kolońskiej, którą kupiła mu żona.
           - Ciebie też miło zobaczyć.  Zwłaszcza całego i zdrowego. – odpowiedziała, opierając czoło na jego ramieniu.
            Przez chwilę czuła się bezpieczna, dopóki nie usłyszała jak pyta o przebieg Bitwy o Hogwart. Mimowolnie zesztywniała w jego ramionach i podniosła wzrok. Nie chciała o tym rozmawiać, ponieważ oznaczało to powiedzenie im prawdy. Niemożliwe było mówić o walce, bez wytykania im, że ich tam nie było.  Z głębokim oddechem odsunęła się od ojca, potakując powoli. Usiadła na kanapie, rozglądając się po pokoju, szukając punktu w którym mogłaby utkwić wzrok, kiedy mówiła. W końcu znalazłam ten jeden i nabrała powietrza po czym zaczęła mówić.

_______________________________

           Draco po raz kolejny przekręcił monetę między palcami, obserwując jak światło odbija się od niej i tańczy na wypolerowanym stole w Sali konferencyjnej. Obrady trwały od około godziny, a jego ojciec uznał, że jego syn powinien tu być, ponieważ był już od dawna pełnoletni. Zerkając w stronę miejsca, z którego dochodził głos Lucjusza, Draco nie potrafił powstrzymać myśli, że jeszcze niedawno siedział tam nikt inny niż Czarny Pan. Zadrżał, czując zimny dreszcz przebiegający po jego plecach na samo wspomnienie.
            - Ministerstwo Magii gotowe jest posłać do Azkabanu każdego kto posiada Mroczny Znak na swoim ramieniu i brał udział w Bitwie o Hogwart po stronie Lorda Voldemorta. – słowa jego ojca sprawiły, że podniósł głowę do góry i przyjrzał mu się w zaciekawieniu.
             Wiedział, że jego też to dotyczyło. Znak miał na całe życie pozostać na jego przedramieniu, nieważne jak bardzo go tam nie chciał. Młody chłopak zacisnął szczęki, spotykając na krótką chwilę wzrok matki siedzącej niedaleko niego. Oczy Narcyzy pełne były zmartwienia, jakby intensywnie o czymś myślała. Ona sama nigdy nie wstąpiła w szeregi śmierciożerców, a Draco był z tego dumny. To tylko potwierdzało jak wyjątkowa jest. Potrafił także wyczuć, że kobieta nadal rozpacza po śmierci swojej siostry. Szybko odwrócił wzrok, starając się zachować kamienną twarz. Powinien spróbować skupienia się na obradach, ale za każdym razem kiedy próbował, coś odwracało jego uwagę.
             Na samym początku wracał myślami do rozmowy z Theodorem Nottem na dziedzińcu Hogwartu, zaraz po tym jak większość osób odeszła. Pamiętał jak zapewniał go, że wszyscy o których powinni się martwić wyszli z walki cało.  Wiedział, że nie okłamał by go. Uwierzył. Ale zaraz potem sam zobaczył, że prawdopodobnie nie wszystko było dobrze. Nadal widział przed oczami wyraz twarzy swojego najlepszego przyjaciela. Całą złość, całą frustrację i zagubienie, kiedy tylko skierował swój wzrok w jego stronę. Miał zamiar zaakceptować całą jego złość, kiedy przyjdzie na to właściwy czas. Jeszcze nie teraz, ale na pewno już niedługo.
             Daphne wyglądała na zmęczoną z widocznym bólem wymalowanym na twarzy jak gwiazdy na ciemnym nocnym niebie. Nadal była łagodna, nadal posłała mu jeden z tych uśmiechów, którymi obdarzała ich wszystkich każdej późnej nocy, kiedy była naprawdę bardzo zmęczona. A teraz, zmęczona była walką. Pamiętał doradzanie im wszystkim, żeby opuścili tą głupią szkołę. Ale ona wywracała wtedy oczami i odwracała się od niego.
              Pamiętał także moment, w którym skierował oczy na młodą kobietę, która podtrzymywała ją na nogach. Musiał się przyznać, że na początku jej nie rozpoznał. Zwykle jej szaty były w największym ładzie i czystości jakiej można by spodziewać się po jej pochodzeniu. Ale zobaczył gniew na jej twarzy, całą walkę, którą toczyła sama ze sobą i ranę na jej boku. Przez chwilę, dokładnie ułamek sekundy, chciał pobiec w jej stronę i przejąć cały ciężar, ale wiedział, że nie pozwoliłaby mu tego zrobić. Była wystarczająco silna żeby utrzymać go sama. Wierzył w to. Chwilę później poczuł to uczucie jakby coś ciągnęło go za włosy. Deportował się.
               Spotkanie powoli dochodziło do końca, widział to. Chwilę później sala konferencyjna opustoszała, a on został sam. Draco wyprostował się na krześle, opierając podbródek na dłoni, patrząc w pustą przestrzeń przed nim. Miał złe przeczucia. Od dawna, ale każdego dnia stawały się coraz bardziej silniejsze. Rozpamiętywał słowa rodziców o pewnym etapie jego życia, który zbliżał się wielkimi krokami i mimowolnie miał ochotę rwać włosy z głowy. Tak nie powinno być. Wszystko powinno być inaczej.
                Draco podskoczył, czując rękę opadającą ciężko na jego ramię. Jego srebrnoszare oczy podążyły do góry, by spotkać się z obliczem jego ojca.
                - Draco, twoja matka i ja chcemy widzieć cię za dziesięć minut w salonie. – powiedział twardym tonem, jego oczy skupione na oczach jego syna, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
                Chłopak skinął głową, bezgłośnie oznajmiając, że tam będzie. Lucjusz przez chwilę wyglądał jakby chciał  coś dodać, ale widocznie zdecydował, że nie ma to sensu i odszedł, zostawiając syna samego z własnymi myślami.  On powrócił swoim wzrokiem na miejsce, w którym jeszcze niedawno siedział jego ojciec. Ostatnio wiele rzeczy się zmieniło. Zdał sobie z tego sprawę jeszcze zanim zaczął siódmy rok w Hogwarcie. Ale teraz… Teraz był wolny. Dorosły. Choć jednocześnie spadało na jego barki jeszcze więcej odpowiedzialności. I co, jak co, ale nie zamierzał na pewno przed nią uciekać. Dobrze wiedział co zaplanowali dla niego rodzice. Co już dawno postanowili. Ostatni wybór, który podejmą za niego w całym jego życiu. Lub przynajmniej zanim zacznie je od nowa. Narcyza wyjaśniła mu to kilka lat temu, kiedy jeszcze nie uczęszczał do Hogwartu. Zostali wtedy zaproszeni na przyjęcie zaręczynowe wnuczki jednego z szanowanych urzędników. Wtedy, mały jeszcze chłopiec, zauważył, że ze wszystkich uczestników wesela, to państwo młodzi bawili się najgorzej.
             Otóż, w rodzinach krwi czystej, angażuje się małżeństwa, aby czystość krwi zatrzymać. Od kilku lat jest to coraz rzadsze, mimo, że niekiedy nadal się to zdarza. Większość tych rodzin stara się nie być tak staromodna. Ale dla nich mogła to być szansa na odkupienie, nawet jeśli wcześniej o tym nie myśleli, teraz na pewno choć raz przeszło im to przez myśl. Jeśli Draco poślubi kobietę z rodziny szanowanej, nigdy nie mającej nic wspólnego z Lordem Voldemortem, możliwe jest, że ludzie inaczej spojrzą na ich rodzinę.
               Nigdy nie pozwolono mu wybrać sobie żony.  Jego matka uznała, że tak będzie najlepiej. Czasami nie był nawet pewny, czy jego ojciec wie, ale wtedy posyłali sobie te spojrzenia, za każdym razem, kiedy o tym wspomniał i już wiedział.  Wiedział, że już dawno wybrali. Może nawet ona już wiedziała, możliwe, że nawet była gotowa, a tylko jego trzymali w niepewności. Znał ją? To zawsze go martwiło. Nadzieją było, że prawdopodobnie niedługo się już dowie.
                Draco wstał z krzesła do pozycji stojącej i wyszedł spokojnie z sali konferencyjnej.  Zanim dołączy do swoich rodziców, musi coś jeszcze załatwić. W kila sekund był już u siebie w pokoju, stojąc przed kominkiem. Przez chwilę zastanawiał się, aż w końcu rzucił do ognia Proszek Fiuu. Ogień buchnął jasną zielenią i Draco wskoczył do środka.

wtorek, 16 września 2014

Prolog


Sko­ro nie można się cofnąć, trze­ba zna­leźć naj­lep­szy sposób, by pójść naprzód. 

- Paulo Coelho
____________________________

          Ludzie zwykle mówią, że nasze życie składa się z wyborów, których my sami świadomie dokonujemy. Prawie zawsze mają racje,  nie można im tego zarzucić. Większość z nich myśli filozoficznie lub chociaż stara się. Za każdym razem, kiedy wydaje im się, że powiedzieli coś mądrego, pałają się dumą z własnych słów.
          Często jednak się mylą. Niektóre wybory dokonują za nas inni. Wchodzą ‘z butami’ w nasze życie, starają się odwrócić je w inną stronę. Jednego dnia masz plany, wielkie nadzieje co do kolejnego dnia. W następnej minucie, twoje wnętrzności zaciskają się, kiedy ktoś dokonuje wyboru za ciebie. Wyboru, który teraz sprawił, że twoje życie nie będzie już takie samo. 
          Dwójka malutkich dzieci, około czterech lat, bawi się w ogrodzie. Próbują złapać malutką latającą miotłę, ich nóżki pędzą ile sił w nogach. Śmieją się, a ich śmiech roznosi się po całym terenie starej posiadłości. Gdyby nie dźwięki, które wydają, ich delikatne głosy, ogród byłby smutny. Mimo bogatej roślinności, pięknych kwiatów, porośniętym bluszczem ceglanego muru, biały potężny dom byłby smutny. Nawet mimo magii w każdym jego kącie.
          W pewnym momencie słychać cichy pisk, jakby przyćmiony. Malutka dziewczynka upada na ziemię, po potknięciu się o jeden z wolno leżących kamieni. Jej rączka przez chwilę jeszcze ciągnie do przodu, w końcu chwytając miotełkę. Mimo lekkiego bólu, jej twarz rozjaśnia uroczy, szeroki uśmiech. Dobiega do niej chłopczyk o blond włosach, niemal białych, w  jego stalowoszarych oczach powoli gaśnie radość, kiedy widzi dużą ranę na jej kolanie. Ona tego nie zauważa. Szybko, z całą siłą w małych rączkach, przyciąga do siebie miotełkę i trzyma ją przy sobie, jej zielone oczy śmieją się w jego stronę. 
          - Złapałam. – oznajmia dumnie, po chwili na jej ustach pojawia się złośliwy uśmieszek.
On tylko kiwa głową, jego wzrok nadal skupiony na jej ranie. Zdarła sobie skórę, jeszcze nigdy nie widział, żeby jej to nie obchodziło. 
          - Twoja mama musi to zobaczyć. – mówi niewyraźnie, podnosząc wzrok do jej twarzy.
Dziewczynka wygląda na lekko obrażoną, że bardziej zainteresowany jest jakąś zwykłą raną, niż faktem, że właśnie przegoniła go i pierwsza złapała miotełkę.
          - Mieliśmy latać. – protestuje, kręcąc żwawo głową, jej bechanowe włosy splątane od godzin zabawy na świeżym powietrzu i wyjmowaniu z nich trawy, która dostała się tam, kiedy udała się po zabawkę w jeden z krzewów.
Oczywiście, dla niego jej zdanie mało się liczy.  Zabiera jej miotełkę, wykorzystując to, że ma więcej siły i wyciąga rękę w jej stronę w miły geście. Ona ignoruje ją i dzielnie wstaje sama, próbując pokazać mu, że jest samodzielną. Ma już w końcu cztery lata. Dziewczynka stoi chwilę, rozglądając się jakby nie wiedziała gdzie iść. W końcu chłopczyk, bez krzty spłoszenia chwyta jej rączkę i prowadzi przez dróżki w stronę posiadłości.
           Na przestrzeni kilku lat, dwójka zbliża się i oddala na przemian. Czasami kłócą się, biją, wyzywają najgorszymi wyzwiskami, nieważne czy wymyślają je na poczekaniu, czy może są one prawdziwe. Są także momenty w których dokuczają skrzatom domowym, bawią się w ogrodzie, ganiają po korytarzach, skaczą po łóżkach w sypialniach, rozmawiają o Hogwarcie, szkole do której niedługo pójdą. 
            W wieku lat dziewięciu, dzieci zaczynają przezywać dziewczynkę, wytykając każdy szczegół jej twarzy. Ona nie skarży na nie, nie została tak nauczona. Nie płacze, przyjmuje każdą obelgę jakby bez reakcji. Inne dzieci jej tego zazdroszczą, całej odwagi i dumny którą w niej widzą. Gdyby tylko wiedziały, że kiedy jest sama, płacze z tego powodu.
             Za każdym razem, kiedy on widzi jak jej ramiona opadają, a oczy zaczynają lśnić łzami, wybucha śmiechem. Dziewczynka czuje się wtedy głupio, uważnie wsłuchuje się w każde słowo, które z taką łatwością wypływa z jego ust, jakby wcale nie musiał myśleć o tym co chce powiedzieć. Dodaje jej odwagi, powoli sprawia, że dziewczynka nabiera więcej wiary w siebie, może nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Nie chce w jego oczach być słabym ogniwem. Jej duma jest na to za wielka.
           W wieku lat jedenastu idą do Hogwartu.  Oboje trafiają do Slytherinu, noszą srebrno-zielone barwy, głowy wysoko. Król i królowa domu, mimo, że on czasami zastanawia się dlaczego dziewczyna nie wylądowała w jakimkolwiek  innym domu. Jest jedną z najmądrzejszych uczennic w Slytherinie, co mogło umieścić ją w Ravenclawie. Puchonem jednak być nie mogła. Dziewczyna nie cechuje się spokojem lub uczciwością. Jest sarkastyczna, przebiegła, pyskata,  wybuchowa i posiada wiele innych ciekawych  cech, z których dumny u niej mógłby być sam Salazar Slytherin. Ma także czystą krew.
            Pamiętał jak pod koniec każdego roku coraz mniej się spotykali, coraz mniej rozmawiali, mimo, że sprawiała wrażenie bycia dookoła prawie cały czas.  Nie zwracał na to uwagi. Kiedy ich matki spotykały się w wakacje, oni musieli odnowić więź, którą mieli. Głównie odrabiali prace domowe zadane na wakacje. Większość czasu spędzali w ciszy, czasami wymieniając się suchymi uwagami. Nie obchodziło go czy tam była czy nie, czy ze sobą rozmawiali lub czy raczej nie odzywali się ani słowem. Więź, którą kiedyś mieli, jeśli w ogóle mieli, zniknęła prawie całkowicie. Nie widział szans ani potrzeby odnawiania jej. Zostało kilka lat, potem rozejdą się na dobre. On osobiście nie widział sensu odnawiania czegoś co zniknie na dobre za jakiś czas. 
              Szósty rok okazał się inny. Ona od początku wydawała się byś inna. Możliwe, że cała sytuacja ją przytłaczała, sprawiała, że była cichsza. Kilka razy złapał ją na przyglądaniu mu się. Nie spodobały mu się emocje w jej oczach. Cała troska, litość, wszystko czego nie powinno tam być od roku czwartego. Od momentu w którym go spoliczkowała i wygarnęła mu co o nim myśli, w jednym z pustych korytarzy. Nie ruszyło go to, kiedy w głową w górze wyprzedziła go i udała się do pokoju wspólnego sama. Stał tam jeszcze chwilę, dopóki nie zniknęła. Jego ego mówiło mu, że kolejnego dnia jej przejdzie. Niestety nigdy jej nie przeszło. Zaczęła zadawać się z dziewczynami, a z ich paczką spędzała coraz mniej czasu.
               Kiedy on miał problemy, ona dumnie pilnowała, że nikt nie zepsuje mu reputacji. Ponieważ jego, wpływała także na reputacje jej samej i chłopaków.
               Rok siódmy był dla nich obojga piekłem na ziemi. Dla każdego. Nie byli wyjątkami.
               Do tego, kiedy prochy Bitwy o Hogwart opadły ich życia miały zmienić się jeszcze bardziej.

poniedziałek, 15 września 2014

Wstęp


Witam.
Zdaję sobię, że tematyka tego opowiadania albo raczej paring o którym ono będzie jest nieco niespotykana. Może dlatego mnie do tego tak ciągnie. Zainteresowana relacją tych dwóch ślizgonów byłam niemal od zawsze. Wiedziałam, że jakoś musiało się to zacząć i także skończyć.

Ale zakończenie, które napisała ciocia Rowling nie spodobało mi się wcale. Od kiedy pamiętam musiałam zadowalać się kilkoma zdaniami, niewieloma opowiadaniami na fanfiction.net. Na Tumblr. znaleźć nie mogłam, żadnych ludzi, którzy interesowali by się tym przez dłuższy okres czasu.

W takim razie, kiedy po Prologu, zaciekawi was w ciągu dalszym opowiadanie, będę bardzo zadowolona. Zaczęłam go już pisać, nawet rozdział pierwszy mam już naszkicowany. Może nie będzie to jakaś porażka :)

Zapraszam do czytania. Szablon już niedługo będzie ustawiony, prawdopodobnie razem z Prologiem.

Marta.